Tak się przynajmniej obecnie definiuję. Zapewne za rok lub dwa, gdy przeczytam te słowa uśmiechnę się pod wąsem, którego obecnie nie mam i czym prędzej siądę do klawiatury. pisząc kolejny post – dementi.
Zacznę od słowa wyjaśnienia dla osób nieobeznanych z terminologią piwną. Balling to potoczne określenie mocy piwa, wywodzące się ze skali Ballinga. Dokonany pomiar wskazuje zawartość cukrów w brzeczce (nie odfermentowanym piwie), a ilość cukrów stanowi główną wskazówkę do określenia poziomu alkoholu w gotowym, odfermentowanym już piwie.
10°BLG (stopni Ballinga) oznacza, że w 100g brzeczki (słodkiego produktu konwersji słodu w roztwór wody i cukrów, czyli innymi słowy bazie do warzenia piwa) znajduje się 10g cukrów (nie cukru) oraz 90g wody
Patrząc na swoją okołopiwną historię związaną z konsumpcją trunków wszelakich wysnuwam dość pozytywny (przynajmniej ja tak to odbieram) wniosek, że w moim konkretnym przypadku odchylenie w kierunku niższych ballingów jest trendem stabilnym. Wręcz wykazującym z czasem pewną tendencję spadkową. Przynajmniej z punktu widzenia zawartości alko moja wątroba powinna mi dziękować. Słyszałaś? No!
Spójrzmy bowiem na oś czasu alkoholizmu 😉 Piwnego Świra… Pominę okres błędów i wypaczeń a także chaosu w mojej nie zorganizowanej od 2010 roku kraftowej głowie i na początek wrzucę od razu rok 2015.
Ach… złote czasy… Tu się zaczęły tak naprawdę solidnie kształtować moje piwne gusta.
Po różnego rodzaju przygodach z tym, co było dostępne na rynku krajowym nastąpiła inicjacja. Pierwszy wyjazd do USA i styczność z prawdziwym Session IPA. Zachłyśnięcie się kwiatowym aromatem geraniolu wszechobecnym w tamtych czasach w kalifornijskich piwach. Zniewalającymi kolorytem świeżego amerykańskiego chmielu i urzekających bogactwem smaków i aromatów uzyskiwanymi ze słodów z lokalnych słodowni. Tego pierwszego razu nie nie da się już powtórzyć. Orgazm sensoryczny. To tak się da?! Tak może być? Dlaczego tego nie ma u nas?!?!
To tak, jak w przypadku gotowania – z piasku bicza nie ukręcisz, i nawet uwarzone na takim sobie sprzęcie piwo, gdy jest zrobione przy użyciu super świeżych składników pobije bez trudu high-tech z zasypem ze słodu sprzed dwóch miesięcy oraz chmielu pochodzącego daj Boże ze zbiorów z 2016 roku.
Patrząc na balling tego, co hektolitrami wlewałem w siebie podczas tamtego wyjazdu – sesyjne IPA z Ameryki to odpowiednik europejskiego pełnowymiarowego IPA, tak więc trzymałem się w granicach 5 – 6% alko. I było mi z tym mega dobrze 🙂
Szast-prast i przyszedł rok 2016
Nie będę kłamał, przyszedł pierwszy spike. Obok piwa sączyłem dwójniaczki i półtoraczki, czyli dobijałem do 18% alko. Były to jednak ilości czysto degustacyjne – nie sądzę, by kiedykolwiek udało mi się przekroczyć 100 ml podczas jednego wieczoru. Przeplatając mocne (w mojej skali) trunki z piwem niejako kontrowałem miód pitny warkami czysto sesyjnymi, czasem wręcz piwami z grupy American Pale Lager. To głównie czas lagerów i pilsów, pełnych i light. Tęsknoty za USA i kolejną cysterną IPA wlaną w siebie podczas kolejnego pobytu 😉 Alko obracało się w typowym dla lżejszych styli zakresie 4.5 – 6%. Uśredniając, spożycie alkoholu wzrosło, ale piwa wciąż trzymały się w dolnym zakresie.
W kolejnym roku mój wewnętrzny piwny świr dał o sobie mocno znać. Rok 2017 to jedna wielka piwna orgia spowodowana wysypem wyśmienitych krajowych wypustów.
Nareszcie, chciałoby się powiedzieć… Miody pitne poszły w bok, ale życie nie lubi pustki i na ich miejsce wskoczyły piwa ciemne. Dzięki mojej piwnej przyjaźni z miłośnikami kraftu zza oceanu zostałem przez nich niejako “przymuszony” do masowej degustacji porterów bałtyckich. Degustowania i wysyłania im informacji o piwach, których byli oni wielkimi miłośnikami. Prowadzenia procesu, który zakończył się przewiezieniem ponad 30kg polskiego piwa w bagażu rejestrowanym. Do USA. A mówią, że nie wozi się drewna do lasu…
Gdyby mi ktoś dwa lata wcześniej powiedział, że będę woził piwo do Stanów, umarłbym ze śmiechu. Tutaj zachowam się jak typowy kraftowy patriota – nie ma bata, baltiki robimy najlepiej na świecie i kropka. A kto sądzi inaczej, tego zapraszam na panel degustacyjny. I will prove you wrong, damn it! A jeśli mam się przyznać do błędu, to przynajmniej niech to będzie przyjemne… 😉
Przepłynięcie piwnego bałtyku wzdłuż i wszerz podniosło fale ballingu, a idąc w piwa cięższe nie sposób było odwiedzić pozostałych bramek. Można w nich było natknąć się na nagrody pod postacią prawdziwych RISowych mocarzy, jednakże rzadko przekraczałem granicę 10% alko. No i ilości były zdecydowanie mniejsze.
Tak było do momentu, w którym w bramce pojawił się Zonk
Komes Porter Bałtycki, Płatki Dębowe, warka 2016. To miała być degustacja sztosa połączona z wieczorem spędzonym z Playstation 4 i Horizon New Dawn. Zestawienie idealne.
Już podczas picia tego piwa czułem, że coś jest nie tak. Nie byłem jednak w stanie nazwać problemu i połowa butelki została poddana procesowi degustacji. Mało? Z dzisiejszego punktu widzenia uważam, że było to o pół butelki za dużo.
Pamiętam, była jesień. Pokój numer osiem, a w pokalu mrok,
Już nigdy nie zapomnę tego piwa… tak, niestety… choć już minął rok.
Być może miałem po prostu pecha i zrobiłem sobie blenda z jakimś bardzo złośliwym wirusem. A być może piwo było na tyle fikuśnie zepsute, że do dzisiaj na jego myśl przechodzą mnie dreszcze.
Odchorowałem tę warkę bardzo
Bardzo bardzo. Do dziś mam głęboko zakorzenioną niechęć do piw o specyficznym profilu aromatycznym. Gdy przypomi mi on tamtego Komesa…
2018
Obecnie moje optimum wynosi poniżej 7% alko, najchętniej w okolicach 4 – 5% z groszami. Ustabilizowałem się. Jestem w stanie poświęcić swoją wątrobę dla celów poznawczych 🙂 jeśli na przykłąd za DIPA idzie aromat. Jednocześnie jednak Grodzisz z Trzech Kumpli o alko 2.9% pieści moje zmysły równie mocno jak RISy, Portery Bałtyckie i inne wysokobalingowe wypusty. Te bardzo chętnie, ale w ilościach czysto degustacyjnych, czyli max 100ml, tak więc najczęściej wykorzystuję okazję na festiwalach i podczas paneli. A tak naprawdę tłustym piwem najchętniej dzielę się po prostu z przyjaciółmi.
Żeby nikt mnie źle nie zrozumiał – lubię i cenię wyższe ballingi.
Jednak jestem z zdecydowanej mniejszości piwnego bractwa które jeszcze bardziej docenia te o niższej zawartości alko. Uważam wręcz, że dużo trudniej zrobić bardzo dobre piwo sesyjne, niż wysładzać do końca świata i jeden dzień dłużej, by potem zamknąć przypominający olej silnikowy płyn w beczce po burbonie i czekać długie miesiące na to, aż stanie się on pijalny. Cenię, ale idę pod prąd, w poprzek nurtu. Dlatego też tak chętnie szukam aromatów w piwach nowofalowych i warkach z dodatkami niesłodowanymi.
Nie po drodze mi z tłumem wyznawców wysokiego plato
Wielokrotnie spotkałem się “oczami bambi” u innych wyznawców kraftu, w szczególności podczas festiwali, gdy informowałem ich że a i owszem, stoję w kolejce ale nie po wymrażanego i leżakowanego Imperial Tropical Stouta trzepiącego 15% alko, ale po zapomnianego przez Boga i ludzi znajdującego się na sąsiednim kranie Vermonta.
Lubię pić i warzyć piwa o nie przesadzonej zawartości alkoholu i się tego nie wstydzę 😀
*) Tak w ogóle to dzisiaj odpoczywam i ten wpis jest totalnym spontanem, nie ustrukturalizowanym zrzutem myśli na wirtualną kartkę papieru. Tak więc z góry przepraszam za odrobinę chaosu, jaki znajduje się w tym tekście. Czasami człowiek musi, inaczj się udusi. Uuu…
W nagłówky wykorzystałem zdjęcie z festiwalu Session Fest. Jak znajdę coś lepszego i swojego to zmienię, ale na razie odpoczywam i się-mi nie chce… 🙂
Komentarze